niedziela, 29 grudnia 2013

Niedzielnie nie na temat. Ludzkość wypada tak blado w porównaniu ze wschodem słońca.

Miała być recenzja, będzie kolejny tekst o niczym.

***

Wschodzi słońce. Pomarańczowa, gładka kula powoli wznosi się ponad horyzont, barwiąc świeży błękit nieba delikatnymi promieniami. Chmury zabarwione brzoskwiniowym różem snują się jak lekkie smugi spod pędzla impresjonisty. Na zachodzie jeszcze chłodna, szarobłękitna głębia pod wpływem słońca ożywia się i nabiera barwy pastelowej, rozwodnionej ultramaryny. Przypomina mi się zasłyszana dawno sentencja- sky is the limit. Jednak niebo nie wydaje się teraz limitem, lecz niedosięgłym celem przynoszącym ulgę, jak chłód morza w dusznym upale. Podnoszę dłoń, by zanurzyć ją w orzeźwiającym błękicie, by zerwać słońce jak dojrzałą, soczystą pomarańczę…

Ospale przetaczająca się ciężarówka wtargnęła z rumorem na ulicę, burząc chwilę mojego małego, lepszego świata. Otrząsam się z rozmarzenia, wstydliwie chowam rękę pod bawełniany mur płaszcza. Siedząca obok na przystanku starsza pani przygląda mi się z dezaprobatą. Ciekawe, co o mnie teraz myśli.

Wzdycham głęboko, a z moich płuc razem z powietrzem ulatuje czar chwili. Mój wspaniały wschód słońca przysłania teraz na wpół rozwalona, szarobura rudera. Wcześniej udało mi się ją usunąć; znikła bez urzędowego pozwolenia na wyburzenie. Teraz stoi, jeszcze bardziej realna i prozaiczna. Kraty w rozbitych oknach szczerzą się do mnie szyderczo, gdy zrezygnowana wsiadam do autobusu, tęsknym spojrzeniem ogarniając brzoskwiniowe smugi chmur. W drodze do szkoły spoglądam na zmęczone twarze ludzi. Nikt nie zwrócił uwagi na słońce, które choć przysłonięte ciężkimi bryłami budynków, wciąż barwi niebo na kształt pociągnięć pędzla. Czy naprawdę tak wielkim wysiłkiem jest nieznaczne podniesienie głowy? Chociaż zastanawiam się często, czy są jeszcze ludzie zdolni do spontanicznego, bezbrzeżnego zachwytu. Zachwytu czymś niematerialnym, czymś, co nie kosztowało niewyobrażalnej sumy, czymś zwyczajnym. Co zdarza się jednak tylko raz. Bo przecież coś tak przewidywalnego jak wschody i zachody słońca, dzieją się tylko tu i teraz. Chmury. Liście, pomarszczone w geometrycznych wzorach. Rzeczy, które przez swoją niepowtarzalność sprawiają wrażenie stworzonych specjalnie dla ciebie. Takie rzeczy uczą życia w teraźniejszości. Gdy pochylam się nad pięknem, zapominam o problemach, o czekającej mnie klasówce, o tym, że nie mam czasu. Istnieję tylko ja, powoli zatapiająca się w odprysku wieczności. Bo przecież „teraźniejszość jest prześwietlona promieniami wieczności” właśnie, jak pisał Lewis.

Wschód słońca może wywołać czasem prawie fizyczny ból. Smutek, który w jakiś sposób zawsze wiąże się z pięknem. Tak jak w muzyce. Rzadko słucham klasyków, ale najbardziej w ich muzyce lubię ukryte, pulsujące napięcie. Wyczuwam je pod skórą, gdy delikatnie drażni koniuszki moich nerwów. Muzyka opowiada historię bez słów, nie wyjawiając jednak do końca jej sedna. Jest niedopowiedziana. Czy to jest przyczyną tego smutku? Nie wiem.

Zachwyt nad małym, ulotnym pięknem jest nam potrzebny – zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Czasach pogoni za sukcesem, krzyku, brutalnych mediów i reklamy wdzierającej ze wszystkich stron naszego życia. Dlatego nie patrz jak na wariata na przydrożnego muzyka, na kogoś, kto zatrzymuje się na środku drogi i wystawia twarz do słońca. Zatrzymaj się razem z nim. Zapomnij.

Znów wychodzę na betonową ulicę, zapełnioną ludźmi ze wzrokiem ukrytym w odległym, niewidocznym celu. Zamykam oczy i rozdeptuję liścia, który rozpada się z ciepłym, przyjemnym chrupnięciem. Odwracam się i podążam wraz z tłumem, próbując wyłapać pojedyncze twarze.

Ludzkość wypada tak blado w porównaniu ze wschodem słońca.



X 2013

1 komentarz:

  1. Widzę, że masz taki typowo gawędziarski styl. Trochę jak Stephen King :DD
    Fajna notka, naprawdę, mogłabyś z taką weną książki pisać. :>
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń