niedziela, 12 maja 2013

Obserwacje wiosenne przy czytaniu"Opowieści z Narnii" poczynione


 Gorące, niedzielne, majowe popołudnie.  Jak okiem sięgnąć, wszędzie błogie lenistwo. Mój dom milczy: tata pracuje, siostry gdzieś na dworze, mama wyszła na spacer. Przez otwarte okno wpadają do mojego pokoju śpiew ptaków i paski słonecznego światła . Ciekawe… kiedy byłam mała, myślałam, że słońce składa się z tysięcy maleńkich drobinek, że mogę je wciągnąć do płuc albo złapać w dłonie. Teraz wiem, że to tylko kurz, ale nadal lubię myśleć o słońcu w ten sposób. Wirujące, prześwietlone kropeczki opadają na okładkę Opowieści z Narnii, które trzymam w dłoni. Dla mnie to książka niezwykła, odkąd w pierwszej klasie mama czytała mi ją na dobranoc. Później sama ją czytałam. To chyba moja pierwsza samodzielnie przeczytana książka (chyba, że liczyć dwudziestostronicowe Bajki polskie, które kiedyś zjadł mój pies) i pierwsza poznana powieść fantastyczna. Jednak dopiero trzy lata później dane mi było przeczytać pozostałe części, gdy  dostałam je na urodziny od wujka, zebrane w jednym tomie. Jak powiedział później do mojego taty- nigdy nie widziałem twojej córki tak szczęśliwej. Wszystkie części Opowieści czytałam chyba po stokroć, a Lew, Czarownica i stara szafa należą do tych książek, które muszę przeczytać co najmniej raz w roku.

Na dworze wieje lekki wiatr, poruszając firankami. Postanawiam wyjść na spacer- szkoda, żeby taka ładna pogoda się marnowała. Gdy wychodzę, oślepia mnie słońce. Otwieram furtkę i wychodzę na stary, płytowy chodnik. Wzdłuż ścieżki, na wyplewionych babciną ręką klombach kwitną czerwone i żółte kule tulipanów. Ostrożnie omijam wysokie kwiaty i wchodzę do sadu. Zdejmuję buty i zanurzam bose stopy w gęstej, chłodnej trawie, usianej stokrotkami. Przymykam oczy. Ziemia jest miękka i ciepła, jak żywa. Po moim palcu przebiega mrówka. Mijam wypuszczającą pierwsze pąki wiśnię i wychodzę na ulicę. Dookoła nie ma nikogo, jakbym znalazła się nagle w zaczarowanym zamku ze Śpiącej królewny, tylko tutaj ciernie zastąpiły kwitnące drzewa. Śpiewają ptaki. Mijam ogromne, stare, czereśnie i kwitnące na żółto forsycje. Droga zaczyna opadać w dół; za moimi plecami rozciągają się pola. Mijam ten pejzaż każdego dnia, właściwie całe życie, ale dopiero teraz zauważam jego piękno. Łagodne wzgórza w różnych odcieniach brązowego i zielonego, poprzecinane liniami miedz, w słońcu zdają się łagodnie falować, jak morze. Na horyzoncie widać kwitnącą na różowo brzoskwinię. Idę dalej; skręcam w prawo, na mało uczęszczaną drogę, gdzie okolica jest jeszcze bardziej odludna. Droga prowadzi w górę. Na tle błękitnego nieba i ogromnych, kłębiastych chmur odcina się wyraźnie wielkie, samotne drzewo. Jest gorąco; gdy weszłam na wzniesienie, zdążyłam się już porządnie zmęczyć. Przysiadam na metalowej barierce. Naprzeciwko mnie cicho brzęczy tranzystor. Od dołu oplata go dzikie wino albo jakiś bluszcz, nie widzę dokładnie. Po krótkim odpoczynku ruszam w dalszą drogę; mijam pola porzeczek, a odpadająca w dół szosa prowadzi mnie przez las. Jest chłodno, spokojnie, ale nie cicho: ptaki śpiewają jak szalone. Zatrzymuję się nad małym jeziorkiem. W jego spokojnej toni odbijają się drzewa.



Nagle coś zaczyna szeleścić w lesie. Trochę się boję, bo czasem można spotkać tu dziki. Może to tylko zbłąkany pies. Zbliża się coraz bardziej, łamie gałązki i… nagle wbiega na drzewo. Mój wyimaginowany dzik okazuję się dwoma wiewiórkami. Z podziwem patrzę, jak w jakimś pierwotnym tańcu zwinnie skaczą nad moimi głowami z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, wyprzedzając się nawzajem i popiskują. Chyba niechcący stałam się świadkiem ich zalotów. Nagle zatrzymują się, dostrzegły mnie. Ta która była z tyłu, wyprzedza teraz pierwszą, przysiada na drzewie i patrzy na mnie, a ja patrzę na nią. Wydaje dziwny odgłos, coś pomiędzy chrumkaniem i piskiem. Ta druga jej odpowiada. Zastanawiam się, co mówią: Kochanie, boję się tego. Nie martw się skarbie, zaraz to przepędzę. Nie chcę im przeszkadzać, dlatego idę dalej. Słyszę, jak za moimi plecami odbiegają, piszcząc.

Wychodzę na otwartą, gorącą przestrzeń. Zauważam pierwsze niezapominajki. Uwielbiam je, trochę przez wzgląd na ich nazwę, ale przede wszystkim dlatego, że wyglądają, jakby były miniaturką nieba. 
Żółte słońce otoczone głębokim błękitem. Malutkie, skromne, ale takie piękne. Coś, czego zazwyczaj się nie zauważa, ale raz dostrzeżone pozostaje w pamięci na zawsze. Idąc wąską drogą, mijam kilka kapliczek. W maju odprawia się przy nich nabożeństwa do Matki Bożej, majówki. Zazwyczaj kilka starszych kobiet, parę gimnazjalistek i dzieci. Każdy śpiewa w innej tonacji, każdy trochę inną melodią, ale mimo to- przychodzę. Wolę te majówki niż odprawiane w kościele, z organami i księdzem. Nie wiem dlaczego- może tutaj czuje się bardziej… nie wiem, jak to opisać. Wydaje mi się, że takie miejsca są bardziej odpowiednie.
Przydrożna tarnina kwitnie małymi, białymi kwiatkami, droga wygląda jak biały tunel. Zaczyna kwitnąć rzepak, napełniając powietrze ciężkim, słodkim zapachem. Wychodzę na skrzyżowanie- jestem już blisko domu. Mijam jeszcze jedną kapliczkę, nową, zadbaną. Stoi w tym miejscu od trzech lat. Wcześniej była tu taka zbudowana zaraz po wojnie. Błękitno-biała, z małymi kolumienkami, trochę już się sypała. Z ogrodzenia odłaziła farba. Jednak wolałam ją niż tę nową. Wydawała mi się taka… niebiańska, gdy ta nowa, ceglana, przysadzista, jest beznadziejnie ziemska, ludzka. Dobrze, że chociaż figurka pozostała ta sama.
Idę już prostą drogą do domu, mijając pola porośnięte młodym, zielonym zbożem. Jak ubogi jest nasz język w tym zakresie; przecież odcieni zieleni w naturze są tysiące: od jasnych, prawie żółtych kolorów kwitnących klonów, poprzez soczystą zieleń traw, do głębokiego, prawie czarnego koloru igieł sosen. Mamy na to wszystko jedno słowo: zielony. Ludzie wszystko upraszczają.








Dzisiaj trochę mniej książkowo, ale warto czasem podnieść głowę znad liter i spojrzeć dookoła, zwłaszcza jeśli mieszka się w takim pięknym miejscu jak ja. Tego nie da się dobrze opisać, to trzeba po prostu zobaczyć.

A na deser jeszcze wiosenne fragmenty z Opowieści z Narnii:
Wkrótce jednak Edmund zauważył, że płatki śniegu, biegnące im na spotkanie i oblepiające ubrania, są jakby większe i bardziej mokre. Jednoczenie stwierdził, że nie jest mu już tak strasznie zimno. Pojawiła się mgła. (…) naokoło rozlegały się dziwne dźwięki, ale hałas, jaki teraz robiły sanie, i krzyki karła, przynaglającego reny do biegu, nie pozwalały rozpoznać Edmundowi, co to jest. (…) Dziwny, słodki, szumiący i świergotliwy szmer- dziwny, a przecież nieobcy, kiedyś już go słyszał- gdyby tylko przypomniał sobie, gdzie! Ależ tak, to szmer płynącej wody! Wszędzie naokoło, choć jeszcze niewidoczne, płynęły strugi i strumienie – świergocące, mruczące, pluskające i bulgoczące, a nawet (w oddali) ryczące. Edmundowi drgnęło coś w sercu(…)kiedy zdał sobie sprawę z tego, że mróz ustąpił. A jeszcze bliżej słychać było wszędzie klip-klip-klip z gałęzi drzew.(…) Teraz śnieg już naprawdę topniał w oczach, a wszędzie naokoło zaczęły pojawiać się plamy zielonej trawy. (…)Wkrótce, gdzie tylko można było okiem sięgnąć, zamiast białych kształtów widniały ciemnozielone jodły albo czarne gałęzie nagich jeszcze dębów, buków i wiązów. Potem biała dotąd mgła zrobiła się złocista, a w końcu rozwiała się zupełnie. Fale cudownego słonecznego światła zalały poszycie puszczy, a nad głowami, między wierzchołkami drzew, zajaśniało błękitne niebo.(…) Nie minęło pięć minut, gdy dostrzegło z tuzin złotych, purpurowych i białych krokusów, rosnących wokół jakiegoś starego drzewa. Potem jeszcze usłyszał dźwięk jeszcze słodszy od pluskania wody. Tuż przy ścieżce, którą szli, zaćwierkał nagle z gałęzie jakiś ptaszek i natychmiast odpowiedział mu trochę dalej drugi. I wówczas, jakby to był sygnał, rozległo się ze wszystkich stron ćwierkanie i świergotanie. (…)

1 komentarz:

  1. piękny, romantyczny tekst :) uwielbiam wiosnę kiedy cały świat rozkwita i budzi się do życia :)

    OdpowiedzUsuń