Gorące,
niedzielne, majowe popołudnie. Jak okiem
sięgnąć, wszędzie błogie lenistwo. Mój dom milczy: tata pracuje, siostry gdzieś
na dworze, mama wyszła na spacer. Przez otwarte okno wpadają do mojego pokoju
śpiew ptaków i paski słonecznego światła . Ciekawe… kiedy byłam mała, myślałam,
że słońce składa się z tysięcy maleńkich drobinek, że mogę je wciągnąć do płuc
albo złapać w dłonie. Teraz wiem, że to tylko kurz, ale nadal lubię myśleć o
słońcu w ten sposób. Wirujące, prześwietlone kropeczki opadają na okładkę Opowieści z Narnii, które trzymam w
dłoni. Dla mnie to książka niezwykła, odkąd w pierwszej klasie mama czytała mi
ją na dobranoc. Później sama ją czytałam. To chyba moja pierwsza samodzielnie
przeczytana książka (chyba, że liczyć dwudziestostronicowe Bajki polskie, które kiedyś zjadł mój pies) i pierwsza poznana powieść
fantastyczna. Jednak dopiero trzy lata później dane mi było przeczytać
pozostałe części, gdy dostałam je na urodziny
od wujka, zebrane w jednym tomie. Jak powiedział później do mojego taty- nigdy nie widziałem twojej córki tak
szczęśliwej. Wszystkie części Opowieści
czytałam chyba po stokroć, a Lew, Czarownica
i stara szafa należą do tych książek, które muszę przeczytać co najmniej
raz w roku.
Nagle coś zaczyna szeleścić w lesie. Trochę się
boję, bo czasem można spotkać tu dziki. Może to tylko zbłąkany pies. Zbliża się
coraz bardziej, łamie gałązki i… nagle wbiega na drzewo. Mój wyimaginowany dzik
okazuję się dwoma wiewiórkami. Z podziwem patrzę, jak w jakimś pierwotnym tańcu
zwinnie skaczą nad moimi głowami z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo,
wyprzedzając się nawzajem i popiskują. Chyba niechcący stałam się świadkiem ich
zalotów. Nagle zatrzymują się, dostrzegły mnie. Ta która była z tyłu, wyprzedza
teraz pierwszą, przysiada na drzewie i patrzy na mnie, a ja patrzę na nią.
Wydaje dziwny odgłos, coś pomiędzy chrumkaniem i piskiem. Ta druga jej
odpowiada. Zastanawiam się, co mówią: Kochanie,
boję się tego. Nie martw się skarbie, zaraz to przepędzę. Nie chcę im
przeszkadzać, dlatego idę dalej. Słyszę, jak za moimi plecami odbiegają,
piszcząc.
Wychodzę na otwartą, gorącą przestrzeń. Zauważam pierwsze niezapominajki. Uwielbiam je, trochę przez wzgląd na ich nazwę, ale przede wszystkim dlatego, że wyglądają, jakby były miniaturką nieba.
Żółte
słońce otoczone głębokim błękitem. Malutkie, skromne, ale takie piękne. Coś,
czego zazwyczaj się nie zauważa, ale raz dostrzeżone pozostaje w pamięci na
zawsze. Idąc wąską drogą, mijam kilka kapliczek. W maju odprawia się przy nich
nabożeństwa do Matki Bożej, majówki. Zazwyczaj kilka starszych kobiet, parę
gimnazjalistek i dzieci. Każdy śpiewa w innej tonacji, każdy trochę inną
melodią, ale mimo to- przychodzę. Wolę te majówki niż odprawiane w kościele, z
organami i księdzem. Nie wiem dlaczego- może tutaj czuje się bardziej… nie
wiem, jak to opisać. Wydaje mi się, że takie miejsca są bardziej odpowiednie.
Przydrożna tarnina kwitnie małymi, białymi kwiatkami,
droga wygląda jak biały tunel. Zaczyna kwitnąć rzepak, napełniając powietrze
ciężkim, słodkim zapachem. Wychodzę na skrzyżowanie- jestem już blisko domu.
Mijam jeszcze jedną kapliczkę, nową, zadbaną. Stoi w tym miejscu od trzech lat.
Wcześniej była tu taka zbudowana zaraz po wojnie. Błękitno-biała, z małymi
kolumienkami, trochę już się sypała. Z ogrodzenia odłaziła farba. Jednak
wolałam ją niż tę nową. Wydawała mi się taka… niebiańska, gdy ta nowa, ceglana,
przysadzista, jest beznadziejnie ziemska, ludzka. Dobrze, że chociaż figurka
pozostała ta sama.
Idę już prostą drogą do domu, mijając pola
porośnięte młodym, zielonym zbożem. Jak ubogi jest nasz język w tym zakresie;
przecież odcieni zieleni w naturze są tysiące: od jasnych, prawie żółtych kolorów
kwitnących klonów, poprzez soczystą zieleń traw, do głębokiego, prawie czarnego
koloru igieł sosen. Mamy na to wszystko jedno słowo: zielony. Ludzie wszystko
upraszczają.
Dzisiaj trochę mniej książkowo, ale warto czasem
podnieść głowę znad liter i spojrzeć dookoła, zwłaszcza jeśli mieszka się w
takim pięknym miejscu jak ja. Tego nie da się dobrze opisać, to trzeba po
prostu zobaczyć.
A na deser jeszcze wiosenne fragmenty z Opowieści z Narnii:
Wkrótce
jednak Edmund zauważył, że płatki śniegu, biegnące im na spotkanie i
oblepiające ubrania, są jakby większe i bardziej mokre. Jednoczenie stwierdził,
że nie jest mu już tak strasznie zimno. Pojawiła się mgła. (…) naokoło
rozlegały się dziwne dźwięki, ale hałas, jaki teraz robiły sanie, i krzyki
karła, przynaglającego reny do biegu, nie pozwalały rozpoznać Edmundowi, co to
jest. (…) Dziwny, słodki, szumiący i świergotliwy szmer- dziwny, a przecież
nieobcy, kiedyś już go słyszał- gdyby tylko przypomniał sobie, gdzie! Ależ tak,
to szmer płynącej wody! Wszędzie naokoło, choć jeszcze niewidoczne, płynęły
strugi i strumienie – świergocące, mruczące, pluskające i bulgoczące, a nawet
(w oddali) ryczące. Edmundowi drgnęło coś w sercu(…)kiedy zdał sobie sprawę z
tego, że mróz ustąpił. A jeszcze bliżej słychać było wszędzie klip-klip-klip z
gałęzi drzew.(…) Teraz śnieg już naprawdę topniał w oczach, a wszędzie naokoło
zaczęły pojawiać się plamy zielonej trawy. (…)Wkrótce, gdzie tylko można było
okiem sięgnąć, zamiast białych kształtów widniały ciemnozielone jodły albo
czarne gałęzie nagich jeszcze dębów, buków i wiązów. Potem biała dotąd mgła
zrobiła się złocista, a w końcu rozwiała się zupełnie. Fale cudownego
słonecznego światła zalały poszycie puszczy, a nad głowami, między
wierzchołkami drzew, zajaśniało błękitne niebo.(…) Nie minęło pięć minut, gdy
dostrzegło z tuzin złotych, purpurowych i białych krokusów, rosnących wokół
jakiegoś starego drzewa. Potem jeszcze usłyszał dźwięk jeszcze słodszy od
pluskania wody. Tuż przy ścieżce, którą szli, zaćwierkał nagle z gałęzie jakiś
ptaszek i natychmiast odpowiedział mu trochę dalej drugi. I wówczas, jakby to
był sygnał, rozległo się ze wszystkich stron ćwierkanie i świergotanie. (…)
piękny, romantyczny tekst :) uwielbiam wiosnę kiedy cały świat rozkwita i budzi się do życia :)
OdpowiedzUsuń