niedziela, 10 listopada 2013

Igrzyska Śmierci



Już niedługo w kinach zagości film Igrzyska Śmierci. W Pierścieniu ognia., który jest ekranizacją drugiej części bestsellerowej trylogii Suzanne Collins. Od bardzo, bardzo dawna interesowały mnie te książki, jednak stosik za łóżkiem odnawia się niczym róg obfitości i jakoś nigdy nie miałam na nie czasu. Dopiero gdy Igrzyska Śmierci dosłownie same wpadły mi w ręce, miałam okazję je przeczytać. Spoglądając na stos podręczników przed dłuższym weekendem, obiecywałam sobie, że tylko jeden rozdział… Przeczytałam jeden, i jeszcze jeden. I następny. I kolejny. Zarwałam jedną noc, a w następną śniły mi się Głodowe Igrzyska. Zapomniałam, jakie to wspaniałe uczucie niemożności oderwania wzroku od liter, nagłe ocknięcie się w środku nocy, by po chwili znów zatopić się w świecie wykreowanym przez obcą osobę, a mimo to tak rzeczywistym i bliskim.

Jedną z najmocniejszych stron powieści są zdecydowanie bohaterowie. Katniss, główna bohaterka, jest wykreowana wręcz idealnie. Zostajemy wprowadzeni w świat jej uczuć, emocji i wspomnień, możemy być nią, ale pomimo wyraźnie zaznaczonej dominacji (w końcu narracja jest prowadzona przez nią samą), Katniss nie monopolizuje uwagi czytelnika. Możemy równie dobrze poznać pozostałych bohaterów, możemy ich pokochać lub znienawidzić. Równocześnie akcja toczy się bardzo szybko; nagłe zwroty fabuły nie pozwalają oderwać się od książki. Suzanne Collins subtelnie gra na emocjach czytelnika. Podczas lektury na przemian śmiałam się i płakałam; bałam się, złościłam, rozpaczałam. Już od dawna żadna książka nie przyniosła mi tylu wrażeń; wspaniałe jest to, że można wejść w opowieść, zaangażować się tak bardzo, że zapomina się o wszystkim.

Bo również obok tematu, który podejmują Igrzyska Śmierci, trudno przejść obojętnie. Znajdujemy się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w państwie Panem, powstałym na gruzach Ameryki Północnej. Dwanaście dystryktów, podlegających Kapitolowi, co roku musi wystawić dwóch trybutów- chłopaka i dziewczynę- by wzięli udział w Głodowych Igrzyskach. Dwudziestu czterech młodych ludzi- nie! Dwadzieścioro czworo dzieci. Dwadzieścioro czworo dzieci ma ze sobą walczyć, uciekać, ukrywać się i w końcu zabijać się wzajemnie, ku uciesze i przestrodze widzów. Przeżyć może tylko jeden.


Suzanne Collins porusza trudny temat degradacji cierpienia oraz wartości ludzkiego życia. Jak w wielu antyutopiach, również w Igrzyskach Śmierci możemy odnaleźć porównania (zamierzone lub przypadkowe) do starożytnego Rzymu. W Rzymie gladiatorzy byli bożyszczami tłumów, obiektami zakładów bogaczy i westchnień kobiet. Jednak ich śmierć nie miała żadnego znaczenia; zastępowali ich kolejni umięśnieni, efektowni barbarzyńcy, by jak spadająca gwiazda zabłysnąć i zgasnąć na wysypanej piaskiem arenie. Podobieństwa od razu rzucają się w oczy. Pomimo, iż nasza cywilizacja nie doszła jeszcze do momentu, w którym śmierć jest tylko rozrywką, inne fragmenty rzeczywistości Panem, takie jak zakłamanie mediów, infantylność i oderwanie od codzienności czy manipulacja osobami publicznymi i celebrytami wydają się niepokojąco znajome. Jak głosi notka na okładce : „To nie jest książka dla dzieci. To jest powieść dla dojrzałych młodych ludzi, którzy rozumieją, że okrucieństwo jest częścią historii ludzkości (…) i którzy mają w sobie odwagę i determinację, by mu się  przeciwstawić.” Mogę się w pełni zgodzić z tym stanowiskiem. Warto przeczytać Igrzyska Śmierci, bo oprócz dobrej rozrywki wnoszą do naszego życia coś jeszcze- chwilę refleksji i zastanowienia oraz dużo, dużo pytań- nie tylko o dalszy ciąg historii. To książka, która zmusza do myślenia o świecie, a takie, w naszych bezrefleksyjnych czasach, są jak najbardziej pożądane.