niedziela, 27 października 2013

Niedzielnie nie na temat- Dom

     Lubię swoje miejsce zamieszkania. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że je kocham. Ale nie chodzi tu o konkretny budynek, o mój dom, tylko Dom- Dom przez duże D. A na Dom przez duże D składa się wiele czynników: ludzie, miejsce, atmosfera, przyzwyczajenie… Jednak ostatnio, ze względu na dalszą edukację w Domu czasem jestem, czasem mnie nie ma, a jeśli jestem, to tak jakby… tymczasowo. Przelotem. Zaczęłam nawet za nim trochę tęsknić. Za Domem i za pewnym rodzajem spokoju, który ogarnia mnie u jego progu, a którego nie doświadczyłam już od dłuższego czasu. Spokoju, że już nic mnie nie goni, nigdzie nie muszę się spieszyć, jest mi ciepło, jestem u siebie, jestem w DOMU. I trochę brakuje mi atmosfery mojej miejscowości, mojej wsi, mojej dziury, jak ją nazywam w przypływie irytacji albo sentymentu. Mieszkanie w mieście ma dużo plusów; mam wszędzie blisko- do biblioteki, do księgarni, do szkoły. Mam wiele możliwości, których wcześniej nie miałam, a jednak… wciąż czegoś mi brakuje. Machnęłam więc ręką na stos książek, na brak czasu i w poszukiwaniu tego czegoś wybrałam się na spacer.
     Od pierwszych chwil na dworze uderzyło mnie to, czego w mieście nie doświadczyłam jeszcze nigdy, czyli cisza. Cisza, przerywana jedynie odległym, rozmytym szumem samochodów czy pojedynczymi głosami ptaków i psów. Cisza i samotność- ale mam tu na myśli ten miły rodzaj samotności. Daleko inny niż samotność ulicznego tłumu, w którym człowiek czuje się jednym z wielu samotnych, nic nie znaczących ludzi. Samotność wsi, pól, lasów to samotność, w której człowiek nie potrzebuje do szczęścia już niczego i nikogo. Czuje się spokojny i taki… zadowolony z życia. Taka samotność rozbudza w tobie poczucie wyjątkowości i dziwnego szczęścia. Trudno mi to opisać, ale lubię być samotna w ten sposób.
     Co jeszcze jest na wsi, czego brakuje mi w mieście? Dużo, dużo nieba- dookoła i nad głową. Gwiazdy w bezchmurne wieczory. Księżyc, co miesiąc zaglądający mi do okna pyzatą pełnią. Drzewa, ile tylko dusza zapragnie. Słońce, które tutaj jest jakby czystsze. I poczucie, że mogę wyjść z domu z niedbale związanymi włosami, ubrana w stary polar taty, skakać, tańczyć, śpiewać, wybiec w pole, usiąść na środku drogi i podziwiać chmury. Poczucie pewnego… nieskrępowania. Mogę zerwać jabłko z drzewa i zjeść jeszcze pachnące wiatrem i rosą. Mogę wskoczyć na gałąź i pomachać nogami w powietrzu. Mogę pobiec prosto przed siebie, nie zawracając sobie głowy tym, dokąd biegnę. Mogę… ale na razie chcę tylko stać w jesiennym słońcu i chłonąć to wszystko, napawać się uczuciem, że jestem w Domu… w Domu!
      Miasto jest pełne drogowskazów. W nim zawsze wiem, dokąd idę. A na wsi mogę wybrać jedną z nieznanych mi dróg i pójść nią, nie wiedząc, do jakiego dążę celu. Nawet jeśli miałabym trafić w szczere pole, to jakież wspaniałe uczucie odkrywania towarzyszy takim nieznanym drogom! Każdy zakręt jest tajemnicą, którą mogę odkryć.
     Kiedy jestem w mieście, czuję się trochę nienaturalnie. Obco. Na wsi jestem częścią świata, elementem krajobrazu, cząstką natury. Jestem tak samo ważna, jak ptak przelatujący mi nad głową, a równocześnie jestem jedyna i wyjątkowa w swoim rodzaju. Jestem w Domu.

30 IX 2013

niedziela, 20 października 2013

Dżuma



Tak się ostatnio złożyło, że moją jedyną (niestety) lekturą są lektury szkolne, tudzież historyczne. Mam nadzieję, że ten stan szybko się skończy, przyzwyczaję się do liceum i będę czytać jeżeli nie wszystkie, to przynajmniej większość książek, na które mam ochotę. Ale że na blogu świeci pustkami, to coś- chociażby o lekturach- trzeba napisać. Chociaż z drugiej strony trudno raczej nie będzie, bo lektury mam naprawdę interesujące.

Jedną z nich jest Dżuma Alberta Camusa, powieść zaliczana do klasyki literatury i na stałe goszcząca w kanonie lektur. Przyznam, że nie spodziewałam się po niej zbyt wiele. Jednak od pierwszej strony pojawiło się to nieokreślone, nieuchwytne uczucie… głębokości (to nie jest odpowiednie słowo), które towarzyszyło mi przy czytaniu choćby Mistrza i Małgorzaty czy Ben Hura. Historia jest z pozoru prosta- w pewnym mieście wybucha epidemia dżumy, ludzie umierają, miasto zostaje odcięte od świata, autor ukazuje reakcje ludzi na zamknięcie i śmierć. Ot i wszystko. Jednak opowieść została napisana w taki sposób, że nawet w naszych czasach- czasach wszechobecnej śmierci, brutalności i znieczulicy- trudno przejść obok niej obojętnie. Być może sposób opisywania śmierci- suchy, często pozbawiony emocji- paradoksalnie jeszcze bardziej porusza. Jednak dla mnie najstraszniejsza była wydzierająca z tych chłodnych opisów bezsilna, przytłaczająca rozpacz. Ludzie, którzy zostali pozbawieni życia i perspektyw, jeszcze desperacko czepiają się nadziei, że to wszystko ich nie dotyczy, że to nie jest prawdziwe. To zabawne. Jak małe dzieci, które wierzą, że gdy zamkną oczy, problem przestanie istnieć.

Równocześnie autor mówi o innych aspektach ludzkiego życia, głównie tych negatywnych. O ograniczeniu, marazmie, popadaniu w rutynę. O bezsilnym buncie, niespełnionych marzeniach, biurokracji. Jednak te wszystkie przemyślenia są trochę przemycane, nieśmiało wyglądają spomiędzy wersów, więc nie zaburzają głównego nurtu historii.

Trudno mi powiedzieć, co mi się podobało w Dżumie. Być może to znowu wina ukrytych przebłysków literackiego geniuszu, ale nie chcę używać wielkich słów.


Albert Camus w tej prostej historii zawarł opowieść o ludziach stających w obliczu zła, bo nie tylko zaraza i śmierć, ale również symbolicznie wojna, totalitaryzm i wszelkie nieszczęście, które może nas spotkać. Warto po przeczytaniu zadać sobie pytanie: którą z postaw w takiej sytuacji bym przyjął? Czy tego, który obwinia i rozpacza? Czy tego, który stara się przeżyć i pozostać człowiekiem? A może tego, który ze zła stara się wyciągnąć dla siebie jakieś korzyści? Odpowiedź może wywoływać ciężkie wyrzuty. 

piątek, 11 października 2013

***

Pusto się tu zrobiło.
Wybaczcie, ale ostatnio naprawdę nie mam czasu. Ani na pisanie, ani na czytanie.
Czuję się trochę... dziwnie. To wszystko dzieje się za szybko.
Gdy jestem wśród ludzi, czuję się samotna. A gdy jestem sama, brakuje mi ich; równocześnie
nie chcę się z nimi spotykać. Czy to nie głupie?
To, co piszę, jest banalne, ale trudno to ubrać w słowa. A muszę się tym z kimś podzielić, bo oszaleję.

Dobranoc.


sobota, 5 października 2013

Rio Anaconda



Niedawno pisałam o książce Blondynka u Szamana Chciałam o niej już zapomnieć, zająć się własnym życiem, ale… Puszcza nie odpuszcza tak łatwo (pisząc to, zdałam sobie sprawę, jaka to wspaniała gra słów). Tak, tak, Puszcza tak łatwo nie odpuszcza i nie mogę się jakoś odpuszczyć. Dlatego z mojego wielkiego stosu wyciągnęłam książkę Rio Anaconda autorstwa Wojciecha Cejrowskiego. I znów się zapuszczyłam. Rodzina krzyczy, że prawie mnie nie ma w domu, a jak jestem, to siedzę z nosem w książce, a mnie… tak naprawdę nie ma. Jestem w Amazonii- po raz kolejny. Ta kraina czasem wydaje mi się nawet bardziej magiczna niż Śródziemie. Amazonia… wsłuchajcie się. Słyszycie? Nieustanne, pulsujące życie dźwięczy tysiącem odgłosów. Śpiewy i krzyki, trele i ćwierki ptaków. Szum wody. Szum wiatru w koronach drzew. Ryki zwierząt. Bzyk owadów. I ten nieuchwytny, niezauważalny, ale obecny przecież dźwięk- życia. Niemal słyszysz jak rosną drzewa, jak rozkwitają pąki, słyszysz jak korzenie piją wodę, a liście słońce. Nie słychać tylko jednego- Indian.

Indian, tych prawdziwych, pierwotnych, jest coraz mniej. Ale nie tylko dlatego ich nie słychać. Poruszają się bezszelestnie; nawet najmniejsza gałązka nie zatrzeszczy pod ich bosymi stopami, nawet najmniejszy listek nie zaszeleści, poruszony ich miedzianym ramieniem. Indianie z Dzikich Ziem, żyjący w Puszczy od tysięcy lat, są wspaniali w ukrywaniu się. Jednak do tej pory musieli się ukrywać tylko przez zwykłymi, codziennymi niebezpieczeństwami Puszczy, a teraz dochodzi jeszcze coś nieznanego, nieokreślonego, przerażającego, czego przybycie zwiastuje pojawienie się wśród nich białego człowieka o oczach koloru wody.

Cywilizacja.

Razem z Wojciechem Cejrowskim podróżujemy od miejsc, w których cywilizacja występuje w natężeniu znanym z naszej europejskiej rzeczywistości, aż do tych, w których jedynym jej przejawem jest porzucona dawno, dawno temu przez samotnego badacza dziurawa skarpetka japońskiej produkcji. Z każdą przewróconą stroną oddalamy się coraz bardziej od znanego nam świata, równocześnie zagłębiając się w pierwotność Amazonii. Od sennych, latynoskich miasteczek, w których władzę sprawuje mafia, poprzez już częściowo ucywilizowane wioski Indian, w których choroby leczą naprzemiennie uczeń szamana i europejskie szczepionki, aż do samego środka Puszczy, kwintesencji dzikości, do której nowoczesność (na szczęście) jeszcze nie dotarła, choć zbliża się nieubłaganie… Ale na razie jeszcze ostatni wolni Indianie żyją, jak żyli przed tysiącami lat, żyją w świecie, w którym niepodzielną władzę sprawują Puszcza i Pachamama, która jest Puszczy jakby uosobieniem. Żyją w świecie pełnym czarów i pierwotnej magii, i nie, to NIE są tylko zabobony. Tak jak my mamy technologię, naukę i ekonomistów, tak Indianie mają czary i szamanów. Jednak czy te dwie rzeczywistości tak bardzo się różnią? W swojej książce Wojciech Cejrowski udowadnia że nie aż tak, jak byśmy się spodziewali.

Rio Anaconda to książka wielowątkowa. Autor porusza w niej wiele ważnych kwestii, wprowadza czytelnika w swoje przemyślenia i refleksje. Bardzo podobał mi się styl Cejrowskiego- lekki, z niewymuszonym humorem. Gwarantuję, że będziecie się śmiać. A może również bać, o ile wprowadzicie się w odpowiedni nastrój. Cisza, ciemny pokój, monotonnie tykający zegar i Puszcza przed oczami. Dreszcze mogą przebiec po plecach.


Naprawdę trudno mi pisać o tej książce. Jednak zdecydowanie polecam ją wszystkim, których pociągają dalekie podróże, pierwotne cywilizacje i niewyjaśnione tajemnice. A także tym, którzy tych fascynacji jeszcze w sobie nie odkryli. Rio Anaconda jest książką wspaniałą, ale w pewien sposób również… przygnębiającą. Jesteśmy świadkami prawdopodobnie ostatnich indiańskich społeczności. Boję się myśleć, że być może nigdy nie będę mogła przeżyć na własnej skórze tego, o czym czytam w takich książkach.