środa, 18 września 2013

GONE. Faza pierwsza: Niepokój



O serii GONE słyszałam już wiele dobrego, zwłaszcza od Sophie di Angelo. Po kolejnej entuzjastycznej recenzji stwierdziłam, że muszę ją w końcu przeczytać. I tym sposobem dość gruba książka w błękitnej okładce, czyli  Faza pierwsza: Niepokój, trafiła w moje łapki.  Zaczęłam czytać… i utonęłam. Trudno mi się było oderwać.

Puff. Nagle znikają wszyscy dorośli i nastolatki powyżej piętnastego roku życia. Nauczyciele, lekarze, policjanci. Siostry i bracia. Rodzice. Zostają dzieci, samotne i zdezorientowane w domach, szkołach i przedszkolach. Nie wiedzą, co się stało. Nie wiedzą, co mają robić. Ale nawet wtedy, gdy odkryją już prawdę, pozostaje pytanie: dlaczego?

Głównym bohaterem jest czternastoletni Sam, chłopak niewyróżniający się właściwie niczym, oprócz jednego spektakularnego czynu dawno, dawno temu. Kiedy nagle znikają wszyscy dorośli, razem z przyjaciółmi musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A do zrobienia jest wiele: trzeba zadbać o najmłodszych, chorych, zebrać żywność i zapanować nad grupą dzieciaków nagle pozbawionych opieki i kontroli. Jakby tego było mało, wiele osób odkrywa w sobie nadprzyrodzone zdolności, zwierzęta ulegają niespotykanym mutacjom i okazuje się, że cały obszar dziwnych wydarzeń odgrodzony jest od reszty świata barierą nie do przebycia. Tymczasem grupa dzieci z Coates Academy, szkoły dla tak zwanych trudnych, ma własny plan dotyczący przejęcia władzy w małym, dziecięcym państwie.

Z początku uderzyło mnie to, jak szybko Sam i inni zdają sobie sprawę, co się stało. Jakoś tak…za szybko. Ale zaraz o tym zapomniałam, rzucona w wir wydarzeń. Czytało mi się bardzo płynnie i lekko; cały czas podczas lektury odczuwałam tytułowy niepokój. Nie wiem, czy znacie to uczucie pewnego niepokoju właśnie, który towarzyszy podczas czytania niektórych książek. Wrażenie, że zaraz się coś stanie, coś strasznego, które jest w jakiś zadziwiający sposób… przyjemne. Fascynujące. Autor cały czas zasypuje czytelnika pytaniami, na które odpowiedź znajdziemy chyba dopiero w drugiej części. Bardzo zaintrygowała mnie ta książka, bo tak naprawdę nie wiemy, co się stało, jakie są przyczyny niesamowitych wydarzeń. Awaria elektrowni atomowej? Nadprzyrodzona moc autystycznego czterolatka? Czy tajemnicza, przerażająca Ciemność? A może… wszystko naraz?

Michael Grant podejmuje temat w literaturze już obecny: dzieci pozostawione bez nadzoru dorosłych. Odkąd przeczytałam Władcę much, jakoś… nie mogę o tym zapomnieć. A pierwsza część serii GONE wydobyła to z najdalszych zakamarków mojej pamięci na sam wierzch. To przerażające, ale równocześnie tak intrygujące, że aż sama się siebie boję. Zastanawiam się często, co ja bym zrobiła w takiej sytuacji? Chcę wierzyć, że wytrzymałabym, starała się to wszystko jakoś utrzymać. Jak Sam. Jak Ralph. Ale mały, wredny głosik, który zazwyczaj przypomina, że wszystko, o czym czytasz, nie jest prawdą, tym razem mówi: wiesz doskonale, że byś spanikowała. Zastanówmy się wszyscy, już nie odnosząc się tylko do dzieci: jak zachowałbyś się w sytuacji, w której wszystkie znane ci prawa przestają istnieć, ginie wszelki porządek, a oprócz ciebie pozostają jeszcze ci całkiem bezbronni? Mam nadzieję, że to zawsze pozostanie tylko w sferze moich rozważań.


Pierwszy tom serii GONE zaciekawił mnie i skłonił do przemyśleń. Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, muszę wspomnieć że książka niepozbawiona jest humoru- uśmiech często gościł na mojej twarzy. To zdecydowanie jedna z lepszych pozycji dla młodzieży, jakie miałam możliwość przeczytać i na pewno niedługo sięgnę po kolejne części serii. 

poniedziałek, 16 września 2013

Jejku...

O jejku, jejku, jejku!
Nie wiem, jak, nie wiem, dlaczego, ale TAK! TO SIĘ STAŁO! Udało mi się przejść pierwszy etap w konkursie eBuki i znaleźć się w finałowej dwunastce w kategorii Dzieci i młodzież. Hurra! Nie sądziłam, że uda mi się zajść tak daleko, zwłaszcza że jestem raczej początkującym blogerem. To również dzięki Wam, czytelnikom- wasze komentarze i odwiedziny motywowały mnie do dalszego pisania. Dziękuję :)
Jestem tak zaskoczona... I szczęśliwa. Nawet stos podręczników do historii, spoglądający złowrogo z biurka nie jest w stanie zniszczyć mojej beztroski. Przy okazji tych podręczników chciałam was strasznie przeprosić za to chwilowe zawieszenie na blogu, ale rok szkolny się rozpoczął, niestety, musiałam się trochę oswoić z nową szkołą, ogarnąć z tym wszystkim. Ale już w tym tygodniu pojawią się co najmniej dwie recenzje.
No, to lecę do historii. Póki jeszcze jest ten entuzjazm...


niedziela, 8 września 2013

Niedzielnie nie na temat- Gdybym była dziełem sztuki


Dzisiaj mam dla was tekst wyjątkowy- właściwie od niego zaczęła się moja przygoda z blogowaniem (a dlaczego, to może wyjaśnię innym razem). Prawie rok temu, gdy go pisałam, po raz pierwszy naszła mnie taka… wena? Po prostu siadłam, zaczęłam pisać i właściwie nie wiem jakim sposobem pojawił się przede mną tekst. Właściwie bez poprawek, ot tak, po prostu. Rzadko zdarza mi się coś takiego, zwłaszcza że to chyba jeden z najlepszych utworów,  jakie udało mi się napisać. Trochę się obawiałam zamieścić go tutaj… ale już za późno, decyzja podjęta, poszło w eter i proszę was tylko o opinię, czy ten tekst jest dobry, tak jak mi się wydaje.




     
     

     Gdybym była dziełem sztuki… Dlaczego dziełem sztuki? Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego to napisałam.* Ten zwrot pojawił się w mojej głowie jakiś czas temu i od razu mi się spodobał. Ma w sobie coś tajemniczego i przyciągającego. Kojarzy mi się z białym, przestronnym i jasnym pomieszczeniem (również nie wiem dlaczego- takie skojarzenie) oraz zapachem suchych pasteli. W tle ktoś łagodnie gra na saksofonie melodię przypominającą reggae.
     Ale wracając do tematu: gdybym była dziełem sztuki… myślę, że byłby to utwór muzyczny. Nie potrafię sobie wyobrazić siebie jako obraz albo rzeźbę, albo przedstawienie teatralne, albo wiersz, albo cokolwiek innego. Zdecydowanie, gdybym byłą dziełem sztuki, byłabym utworem muzycznym.
     Byłby to utwór instrumentalny, bez żadnego tekstu. W sumie mogłabym nagrać całą płytę- o sobie. W zależności od mojego nastroju zmieniałyby się instrumenty, tempo i tonacja, ale melodia zostawałaby zawsze taka sama- w końcu jestem zawsze tym samym człowiekiem.
     Gdybym miała przedstawić się jako utwór muzyczny w tej chwili…myślę, że byłoby to coś spokojnego, pogodnego. Głównym instrumentem mogłaby być gitara akustyczna albo pianino. Mam tyle pomysłów na wyrażenie siebie poprzez muzykę, że nie mogę teraz wszystkich opisać. Szkoda, że jeszcze nie umiem na niczym grać
    Utwór, który teraz krąży po mojej głowie to Assumpta est Maria. Nie wiem o nim nic poza tym, że jest piękny. Nie wiem, kto go napisał, kiedy, nie wiem nawet, czy dobrze napisałam jego tytuł.** W sumie to nie wiem, dlaczego mi się podoba. Może dlatego, że jest tak jakby… niespełniony. Cały czas do czegoś dąży, ale nie da się usłyszeć w muzyce celu- rozumiecie, o co mi chodzi? Tak jakby pisarz zakończył książkę, przerywając zdanie w połowie. Jest w nim (chodzi mi o utwór) tylko pianino i chór, ale przemawia do mnie o wiele bardziej, niż piosenki z dziesięcioma różnymi instrumentami, wokalem, chórkiem i w dodatku zmiksowane tak, że nie wiadomo, co jest prawdziwe, a co wytworzone komputerowo.
     Ale przecież miałam napisać, co by było, gdybym była dziełem sztuki. Przepraszam, ale bardzo często zdarza mi się wpadać w dygresje. Poza tym myślę, że mogłabym być takim utworem jak Assumpta est Maria, bo słychać w nim wszystko- szczęście, i rozpacz, i cierpienie, i zadowolenie, i rozkosz taką, że aż rozsadza, Nie wiem dlaczego, ale kiedy go słucham, to czuję, że naprawdę żyję, czuję, jakbym nim była- i to jest to! Wiem, że kiedyś nauczę się go śpiewać, a wtedy będę nim- będę dziełem sztuki!
     Do jakich ciekawych wniosków można dojść, jak się człowiek dobrze zastanowi.
    
      Wracając do tematu Assumpta est Maria chciałam dokładniej wytłumaczyć, co miałam na myśli mówiąc, że słuchając go czuję, że żyję. Nie chciałam aby to zabrzmiało pompatycznie, ale w tej chwili to jedyny zwrot, który przychodzi mi do głowy. Oczywiście przez cały czas mam świadomość, że żyję- może nie zawsze myślę o tym. Są jednak takie chwile, w których uświadamiam sobie, że- tak, żyję! O kurczę! Ale mam szczęście. Żyję i mogę robić, co zechcę, mogę być, kim zechcę, żyję we wspaniałym świecie, który wprawdzie nie jest idealny, ale żyję! I mogę tyle zmienić, jeśli tylko będę chciała. Żyję; mogę stać tu, słuchać, tego, widzieć to! Właśnie takie myśli nachodzą mnie, gdy słucham tego utworu, albo kiedy widzę piękny zachód słońca nad morzem (wiem, że to zalatuje kiczem, ale naprawdę tak jest), albo kiedy po prostu wychodzę na spacer z psem i widzę, jak cieszy się wszystkim. Wiem, że za chwilę będę miała inny nastrój, wpadnę w depresję i będę mówić, że nic mi się nie uda, że do niczego w życiu nie dojdę, że nie mam na nic wpływu, ale czasami naprawdę czuję, że mogę wszystko.

     Mogę wszystko!

     Gdybym była dziełem sztuki, mogłabym poruszać ludzi, walić mury, zacierać granice, ale będąc człowiekiem, mogę jeszcze więcej-mogę tworzyć.


*Gdy się później nad tym zastanawiałam, doszłam do wniosku, że może mieć to jakiś związek z książką Kiedy byłem dziełem sztuki, której tytuł kiedyś obił mi się o uszy.
**Muzyka: Krzysztof Dzierma, opracowanie: Mirosław Grusiewicz. Jeśli kiedyś uda mi się znaleźć nagranie tego utworu w takiej formie, w jakiej było mi dane go słyszeć pierwszy raz (tzn. czterogłosowy chór z akompaniamentem pianina) na pewno je tutaj wrzucę, a na razie mam to.

wtorek, 3 września 2013

Blondynka u szamana

Za każdym razem, kiedy człowiek spotyka się z czymś tak wielkim i potężnym, czego początku ani końca nie potrafi odnaleźć, nie umie tego opisać ani zrozumieć, może tylko chłonąć wszystkimi zmysłami jego moc i piękno, to część z tej siły i urody zostaje w nim na zawsze.

Zawsze marzyłam o podróżach. Któż o nich nie marzy? Jednak nie o tak modnych teraz wczasach all inclusive, nie o leżeniu pod palmami i popijaniu soczku z lodem. Nie. Zawsze marzyłam o jeżdżeniu po świecie z plecakiem i namiotem. Chciałabym sama decydować, gdzie będę spać, co i kiedy jeść. Chciałabym zwiedzać prawdziwe miejsca, poznawać prawdziwych ludzi, ich życie. Bez koloryzowania. Oddychać innym powietrzem.

Zawsze najbardziej fascynowała mnie Ameryka Południowa. Amazonia. Życie Indian. Nieskażona cywilizacją, tak… przyciągająco pierwotna. Odkąd jako dziesięciolatka przeczytałam Ryby śpiewają w Ukajali Arkadego Fiedlera, puszcza siedzi w mojej głowie. Czasem przygasa, przycicha, zarzucona codziennością, ale co jakiś czas wybucha, niepowstrzymana,  nieokiełznana, dzika, jak tylko puszcza amazońska potrafi.

Ostatnio stało się to za sprawą Blondynki u szamana autorstwa Beaty Pawlikowskiej, jednej z najbardziej znanych polskich podróżniczek. Mała, nieco ponad dwustustronicowa książeczka przenosi nas – jak głosi podtytuł- do magicznego świata Indian. Czytałam kiedyś kilka książek tej autorki, ale ta podobała mi się chyba najbardziej. Beata Pawlikowska opisuje swoją podróż od ostatnich bastionów cywilizacji aż po najwyższy stopień szamańskiego wtajemniczenia. Realizm przeplata się z pradawną magią, wprowadzając atmosferę lekkiego (choć równocześnie na swój sposób przyjemnego) niepokoju. Książka jest pełna bardzo ładnych opisów miejsc i uczuć, które jednak nie zwalniają biegu akcji. Oprócz tego autorka wprowadza do powieści dużą dawkę humoru, przytacza różne anegdotki, tak że co chwilę uśmiech pojawiał się na mojej twarzy. Narracja jest prowadzona pierwszoosobowo, co pozwala byś z podróżniczką, patrzeć jej oczami. Poza tym, mamy tu galerię mocno zarysowanych, ciekawych postaci. Autorka wplata w powieść sporo własnych myśli i spostrzeżeń dotyczących życia, jego sensu. Osobom nastawionym na akcję galopującą z prędkością konia wyścigowego zapewne by się to nie spodobało, ale mnie ten zabieg bardzo przypadł do gustu. Lubię poznawać punkt widzenia innych ludzi, a po lekturze Świata Zofii coraz częściej zdarza mi się szukać w książkach wątków filozoficznych. Tutaj ta moja potrzeba refleksyjności została w pełni zaspokojona.


I znów nachodzi to uczucie… niespełnienia. Coś mnie ciągnie. Do puszczy. Cóż, na razie mogę sobie co najwyżej pochodzić po mniej dzikim polskim lesie, ale na razie dobre i to. Ale kiedyś… kiedyś na pewno.